Antoni Dudek Antoni Dudek
1451
BLOG

Historia IPN (cz. 5): Teczkowy labirynt

Antoni Dudek Antoni Dudek Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

 

 
Przedstawiam kolejny fragment mojej najnowszej książki „Instytut. Osobista historia IPN”, która właśnie trafia do księgarń. Tym razem zaczerpnięty z rozdziału IV „Teczkowy labirynt”
 
W miarę rozwiązywania problemów z powierzchnią magazynową, stało się jasne, że „wąskie gardło” transferu archiwalnego nie leży po stronie IPN, ale instytucji przekazujących, które nie spieszyły się z wyodrębnianiem części swoich archiwów przewidzianych zgodnie z ustawą do przekazania oraz z oddelegowaniem do zespołów pakujących, a później oficjalnie przekazujących akta, odpowiedniej liczby ludzi. Odczuwalny był nastrój wyczekiwania jaki też los będzie udziałem Instytutu pod nadciągającymi szybko rządami Leszka Millera. W UOP posługiwano się też argumentem o nie wystarczającym zabezpieczeniu pozostających początkowo w dyspozycji IPN magazynów. Głośna była sprawa negatywnej oceny magazynu w podziemiach nowoczesnego gmachu Sądu Najwyższego przy pl. Krasińskich w Warszawie (IPN dysponuje w nim jednym, małym skrzydłem). Podobno funkcjonariusze UOP ocenili, że zbyt łatwo można przebić ścianę dzielącą podziemny garaż od magazynu i przejąć zgromadzone w nim akta. Innym problemem była sprawa kartotek, bowiem zarówno WSI, jak i UOP kontynuowały po utworzeniu pracę na zasobie ewidencyjnym odziedziczonym po swoich poprzedniczkach. Oznaczało to konieczność wydzielenia – karta po karcie - tej części zasobu, która powstała do 1990 r. i miała zostać przekazana IPN. Akcja ta była prowadzona w dużej części już po przekazaniu akt do Instytutu, a jej tempo było limitowane niewielką liczbą funkcjonariuszy służb specjalnych oddelegowanych do tego zadania.
Zastanawiając się nad rozlokowaniem przejmowanych materiałów, początkowo rozważano wariant przewidujący zgromadzenie ich wszystkich w jednym, olbrzymim magazynie, w którym byłyby one na wielką skalę skanowane, a następnie – już w wersji elektronicznej – rozsyłane do poszczególnych oddziałów. Na szczęście szybko odstąpiono od tego pomysłu, który w ówczesnych warunkach technologicznych i finansowych był po prostu nierealny, a próba jego realizacji na długie lata ograniczyłaby skalę udostępniania dokumentów.
Do końca istnienia rządu Jerzego Buzka, a zatem do jesieni 2001 r., IPN udało się przejąć niespełna 14 km akt (w tym z UOP niespełna jedną trzecią kartotek), podczas gdy całość zasobu jaki miał się znaleźć w magazynach Instytutu szacowano wówczas na około 95 km. Później okazało się, że akt, które miały zostać przejęte było o blisko 10 km mniej, ale nie zmieniało to faktu, że w chwili przejęcia władzy przez koalicję SLD-UP-PSL i powstania rządu Leszka Millera, operacja przenoszenia akt nie przekroczyła jeszcze nawet półmetka. W trakcie przejmowania dokumentów podjęto też fatalną w skutkach decyzję o rozlokowaniu przejmowanych materiałów w magazynach w oparciu o protokoły zdawczo-odbiorcze, a nie o dotychczasowe sygnatury nadawane jeszcze w czasach istnienia SB. Zakładano bowiem, że przekazywane akta tworzą pełne zespoły archiwalne. Tymczasem, jak piszą w szkicu o historii BUiAD Anna Karolina Piekarska i Mirosław Biełaszko „okazało się, że następne transporty dostarczyły kolejne dokumenty stanowiące części tych zespołów, co musiało doprowadzić do ich rozbicia, a w konsekwencji ponownego scalania w obrębie różnych sygnatur”. Prawdopodobnie właśnie w tym tkwiła praprzyczyna chronicznej niewydolności pionu archiwalnego, którą dodatkowo spotęgowała jego błędna organizacja wewnętrzna.
21 listopada 2001 r. doszło do spotkania Kolegium IPN z nowym p.o. szefa UOP Zbigniewem Siemiątkowskim, który w roku następnym – po przeprowadzonym podziale Urzędu – stanął na czele Agencji Wywiadu. Zadeklarował on kontynuację procesu przekazywania dokumentów do Instytutu, tłumacząc równocześnie ewentualne problemy „szczupłością środków i kadr UOP, bądź szczupłością magazynów IPN”. Dodał też, że materiały zostaną przekazane „w części do zbioru zastrzeżonego – zdaniem UOP powinny się w nim znaleźć akta operacyjne czynnych oficerów i kontaktów osobowych, przy czym materiały wytworzone po 1989 r. pozostaną w UOP”. Takie stanowisko prominentnego przedstawiciela nowej ekipy rządowej – niezależnie od różnych późniejszych problemów – dobrze wróżyło Instytutowi, a Siemiątkowski zdobył się nawet na deklarację, że „jego obawy z okresu pracy nad ustawą o IPN nie sprawdziły się”.  
Wolę współpracy podtrzymywał też ostatni szef UOP, a następnie powstałej w jego miejsce w 2002 r. Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Andrzej Barcikowski, który jednak jeszcze w maju tego roku twierdził, że nie jest w stanie określić terminu zakończenia procesu przekazywania kartotek do IPN bowiem jest to „proces skomplikowany z uwagi na potrzebę rozdzielenia podlegających przekazaniu kart sporządzonych przed 1990 r. od pozostałych”. Natomiast w geście dobrej woli zrezygnował z podtrzymywania propozycji swojego podwładnego, by w zbiorze zastrzeżonym umieścić… akta Departamentu X MBP, czyli tego, który zajmował się inwigilacją działaczy PZPR w czasach stalinowskich. Jego wicedyrektorem był Józef Światło, którego ucieczka na Zachód w grudniu 1953 r. spowodowała, że najważniejsze tajemnice owej jednostki stały się znane Amerykanom. Mimo to podwładny Barcikowskiego, w randze dyrektora Biura Ewidencji i Archiwum UOP/ABW, którego nazwisko jako być może „wieczyście chronione” przemilczę z ostrożności procesowej, całkowicie poważnie przekonywał w maju 2002 r. członków Kolegium IPN, że akta Departamentu X powinny pozostać w zbiorze zastrzeżonym, ponieważ „zawierają dokumenty dotyczące procedur stosowanych w służbach”. Spotkało się to z natychmiastową ripostą prof. Andrzeja Paczkowskiego, który zauważył, że „dokumenty te są już dokumentami historycznymi, gdyż przywołany departament MBP działał do 1954 r., a jego metody pracy znane są z historii, nie stanowią więc szczególnej tajemnicy”.
Opisana sytuacja znakomicie ilustruje opory, jakie na początku XXI wieku mieli przed ujawnianiem akt bezpieki nawet z czasów stalinowskich, niektórzy funkcjonariusze służb specjalnych III RP. Trzeba jednak przyznać, że stanowcza postawa Kolegium często okazywała się skuteczna, bowiem podczas spotkania we wrześniu 2002 r. Barcikowski oświadczył, że „Agencja odstępuje od zastrzegania >ryczałtowego< wszystkich dokumentów wywiadu i kontrwywiadu”. Zważywszy, że znacząca część aktywności Departamentów I i II była – zwłaszcza w latach 70. i 80. – skierowana na inwigilację opozycji i środowisk emigracji politycznej, była to ważna deklaracja.
Szefem pionu archiwalnego IPN, po niespodziewanej śmierci Grzegorza Jakubowskiego w czerwcu 2001 r., została jego dotychczasowa zastępczyni Bernadetta Gronek, podobnie jak większość kadry kierowniczej BUiAD wywodząca się z archiwum MSWiA. Wkrótce u jej boku w roli zastępcy pojawił się Leszek Postołowicz, który wcześniej pracował w archiwum UOP. Fakt, że pionem archiwalnym IPN kierowali ludzie wywodzący się z obu tych instytucji miał olbrzymie znaczenie dla utrzymywania się w nim swoistego kultu tajemnicy państwowej, służbowej i każdej innej. Niechętnie odnoszono się w związku z tym do poszerzania zakresu dostępności akt, a zwłaszcza tworzenia tzw. pomocy archiwalnych, czyli rozmaitych inwentarzy i katalogów umożliwiających prowadzenie poszukiwań. Nie potrafię ocenić w jakim stopniu taka postawa wynikała z mentalności tych ludzi, w jakim zaś stopniu była rezultatem dyskrecjonalnej kontroli służb specjalnych nad tym co się w IPN dzieje. Nie ulega jednak wątpliwości, że do końca 2004 r. sytuacja w Instytucie nie budziła specjalnego niepokoju wśród tych funkcjonariuszy służb specjalnych i ich politycznych patronów, którzy zakładali, że mimo przekazania akt bezpieki proces ujawniania ich zawartości będzie tak wolny, jak to tylko możliwe.
Obsesja ochrony tajemnicy zaważyła nawet na organizacji struktury wewnętrznej BUiAD, która oparta została na wzorach wypracowanych w… bezpiece. Jej istotą była wewnętrzna konspiracja, która zakładała, że żaden funkcjonariusz nie mógł mieć swobodnego dostępu do archiwum operacyjnego. Dotyczyło to nawet pracowników tego ostatniego, a jego szefowie – potencjalnie osoby najlepiej poinformowane – byli ludźmi najwyższego zaufania ze strony kierownictwa MSW i niezwykle rzadko zmienianymi. By nie być gołosłownym przypomnę, że płk Jan Zabawski kierował Biurem Ewidencji Operacyjnej MSW (nazywanym też Biurem „C”) przez dwadzieścia trzy lata (1956-1979), a jego następca płk Kazimierz Piotrowski przez lat jedenaście (1979-1990) i z pewnością robiłby to dłużej, gdyby nie transformacja bezpieki w UOP, w ramach której odesłano go na wcześniejszą emeryturę wraz z większością kadry kierowniczej.
Dyrektor Gronek, skądinąd sympatyczna kobieta, która w dorosłe życie weszła już w III RP, nawet specjalnie nie próbowała ukrywać, że zasada wewnętrznej konspiracji obowiązuje również w kierowanym przez nią biurze. W jej interpretacji, przedstawionej w „Biuletynie IPN”, wyglądała ona następująco: „W BUiAD jest wyraźny podział na wydziały. Chodzi o to, żeby nie było takich osób, które mają pełną wiedzę na temat wszystkiego, co się u nas znajduje. To jest podporządkowane względom bezpieczeństwa, bo dysponujemy tak zwanymi materiałami wrażliwymi”. W praktyce wyglądało to tak, że w strukturze BUiAD wyodrębniono w grudniu 2000 r. cztery główne wydziały. Pierwszy, najbardziej „wrażliwy”, był Wydział Ewidencji i Informacji, który kontrolował wszelkie pomoce archiwalne w tym kartoteki. Drugi zajmował się gromadzeniem i opracowywaniem zbiorów, natomiast trzeci ich udostępnianiem. Całości dopełniał czwarty Wydział Reprografii, Konserwacji i Obsługi Magazynów. Powyższy podział powodował, że archiwiści z Wydziału III zajmujący się udostępnianiem byli skutecznie odseparowani zarówno od pomocy archiwalnych (te monopolizował Wydział I), jak i samych teczek, którymi realnie dysponował Wydział IV. Powodowało to oczywiste wydłużenie procesu poszukiwania i udostępniania dokumentów, ale względy „bezpieczeństwa” były najważniejsze. Także w samej nazwie wydziałów II i IV widoczna była organizacyjna niespójność, bowiem sprawa reprografii i konserwacji dokumentów została oderwana od kwestii ich gromadzenia i opracowania. Całości dopełniła instytucja archiwisty-referenta, czyli osoby odpowiedzialnej za wyszukiwanie konkretnych dokumentów w archiwum. O ile ma ona sens w przypadku osób, które nie były historykami i poszukiwały w IPN materiałów na swój temat, to już w odniesieniu do badaczy dysponujących konkretnymi sygnaturami była i jest po prostu zbędnym ogniwem wydłużającym jedynie proces udostępniania akt. Ma tylko jeden sens: archiwista-referent ma wcześniej przejrzeć udostępniane teczki i poinformować swoich przełożonych, jakie to dane „wrażliwe” mogą się dostać wkrótce w ręce historyka czy dziennikarza. Tak mówił na ten temat na posiedzeniu Kolegium w czerwcu 2005 r. – a zatem pod koniec kadencji Kieresa – Andrzej Friszke: „Na pretensję, iż nie został zrealizowany dotychczas rewers zamówienia dokumentów złożony w styczniu, otrzymał odpowiedź, iż materiały, których dotyczy rewers są obszerne, a wymagane jest ich uprzednie dokładne przeczytanie przez archiwistów zanim zostaną udostępnione. Dodał, że rzeczywiście archiwiści czytają akta, po czym sporządzają z nich raporty, na podstawie których dopiero wydawana jest decyzja administracyjna Prezesa IPN”.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura