Antoni Dudek Antoni Dudek
1367
BLOG

Historia IPN (cz. 7): Godzina zero

Antoni Dudek Antoni Dudek Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

 

 

 
Przedstawiam kolejny fragment mojej najnowszej książki „Instytut. Osobista historia IPN”, która właśnie trafia do księgarń. Tym razem zaczerpnięty z rozdziału VI „Godzina zero”
 
 
Jesienią 2004 r. atmosfera wokół Instytutu zgęstniała. Kolejne osoby uzyskujące status pokrzywdzonego i wgląd w swoje akta mogły - gdy identyfikacja była w ocenie archiwistów IPN możliwa – zostać poinformowane o tym, kto kryje się za kryptonimami agentów, którzy pomagali ich inwigilować. […]
Wielu pokrzywdzonych zachowywało informacje zawarte w tych listach – często szokujące i trudne do zaakceptowania, bo dotyczące przyjaciół czy członków rodziny – wyłącznie dla siebie. Byli też jednak i tacy, którzy ogłaszali je publicznie. Niektórym z nich – jak prezydentowi Łodzi Jerzemu Kropiwnickiemu – wytaczano za to procesy. Kropiwnicki, po zapoznaniu się z dokumentami na swój temat w archiwum IPN, stwierdził, że wśród osób go inwigilujących był Andrzej Mazur (uczestnik przedsierpniowej opozycji), działający jako TW „Wacław”. Pozwała go za to wdowa po Mazurze, twierdząc, że naruszył jej prawo „do zachowania najlepszej pamięci o mężu”. Sąd jednak nie podzielił zdania wdowy i po gruntownym sprawdzeniu dokumentacji SB na temat TW „Wacława” – na szczęście dla Kropiwnickiego niezwykle obfitej – przesłuchaniu szeregu świadków i zapoznaniu się z opinią grafologa, uznał w marcu 2005 r., że miał on prawo nazwać Mazura „klasycznym donosicielem”.
Podobnie jak Kropiwnicki zachowywał się inny działacz opozycji przedsierpniowej - Krzysztof Wyszkowski, w 1978 r. współtwórca Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, a w 1981 r. sekretarz redakcji „Tygodnika Solidarność”. Na początku grudnia 2004 r. dotarła do mnie wiadomość, że Wyszkowski wkrótce otrzyma z gdańskiego oddziału IPN pismo informujące go o tym, iż za występującym w dotyczących go dokumentach TW „Nowakiem” kryje się dawna dziennikarka „Tygodnika Solidarność” Małgorzata Niezabitowska. Było oczywiste, że Wyszkowski natychmiast przekaże tę informację mediom, a te nie przejdą do porządku dziennego nad faktem, że z SB miała współpracować była rzeczniczka prasowa rządu Tadeusza Mazowieckiego. Jednak nie w tym tkwił głównym problem. Otóż kilkanaście dni wcześniej Niezabitowska odwiedziła dyrektora BEP Pawła Machcewicza, oferując mu… pomoc. „Planowałam zbiórkę pieniędzy na >Teki edukacyjne<, które przygotował IPN” – napisała później w swojej książce na temat tego spotkania.
            Nagłe zainteresowanie działalnością IPN z jej strony wydawało się zaskakujące, bowiem w poprzednich latach – gdy też było głośno o kolejnych redukcjach budżetu Instytutu – nie było słychać o jakimkolwiek poparciu z jej strony. Nieżyjący już dziennikarz Maciej Rybiński, który rzucił w tym czasie na łamach „Rzeczpospolitej” pomysł powołania do życia wspierającego Instytut Stowarzyszenia Pamięci Narodowej opowiadał mi później, że Niezabitowska bardzo się do tej idei zapaliła i dawała mu nawet do zrozumienia, że nie odmówiłaby stanięcia na jego czele. Gdyby tak się stało, to IPN znalazłby się, delikatnie rzecz ujmując, w dość niezręcznym położeniu. Machcewicz, którego powiadomiłem o informacjach jakie napłynęły z Gdańska udał się z tym do Kieresa, który polecił mu sprawdzić zawartość zgromadzonych w IPN materiałów na temat Niezabitowskiej. Ta dowiedziała się o tym w połowie grudnia, przy czym okoliczności w jakich to nastąpiło przedstawiała później w dwóch wersjach. Najpierw, w wywiadach dla „Gazety Wyborczej” i radia TOK FM, twierdziła, że powiadomiła ją anonimowa kobieta. „To była dobrze zaplanowana akcja: ta kobieta specjalnie przyjechała do mnie, do Konstancina, długo czekała pod bramą i powiedziała tak dużo, by mnie zostawić w szoku i tak mało, bym nie mogła zidentyfikować źródła informacji”. Jednak już w książce „Prawdy jak chleba”, opublikowanej w 2007 r., twierdziła, że informację przekazała jej w warszawskiej kawiarni Nowy Świat „osoba, której nazwiska nie mogę ujawnić, ponieważ dałam słowo”.
            „Lepiej być czynnym, niż biernym”. Tą myślą Sun Tzu z jego słynnej „Sztuki wojny” Niezabitowska opatrzyła jeden z rozdziałów swej książki. Jednak przyjęta przez nią w grudniu 2004 r. strategia obrony przez atak nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Rozpoczęła go od opublikowania w sobotę, 18 grudnia, na łamach „Rzeczpospolitej” obszernego artykułu, w którym przekonywała, że wprawdzie była po wprowadzeniu stanu wojennego przesłuchiwana przez SB, ale zakończyło się to jedynie podpisaniem „krótkiego tekstu, jednego, może dwóch zdań napisanych propagandowym bełkotem o zapobieganiu rozlewowi krwi. (…) Nigdy więcej nie byłam zatrzymana, aresztowana, przesłuchiwana, nigdy też nie prowadziłam żadnych, nieformalnych rozmów z jawnymi pracownikami SB”. Tego samego dnia zwołała konferencję prasową, a następnie udzieliła wywiadów w różnych stacjach radiowych i telewizyjnych, w których utrzymywała, że materiały na jej temat z pewnością zostały sfabrykowane i domagała się ich jak najszybszego „odtajnienia”. Z kolei w rozmowie telefonicznej, którą wedle jej relacji przeprowadziła z Kieresem z jego inicjatywy wieczorem 20 grudnia, uzyskała zapewnienie, że dokumenty te w pierwszej kolejności otrzyma do wglądu zespół kilku członków dawnej redakcji „Tygodnika Solidarność”, powołany pod patronatem Tadeusza Mazowieckiego. Zarazem prezes IPN miał ją ostrzec, że „może też zdarzyć się, że ktoś przedstawi poważny projekt. Wówczas mogę odciągać decyzję cztery, pięć tygodni, żeby pan premier miał czas przejrzeć dokładnie materiały, wyjaśnić, lecz nie dłużej”.
            Nie wiem, czy przytoczona przez Niezabitowską treść rozmowy z Kieresem jest równie prawdziwa jak historia o tajemniczej kobiecie odwiedzającej ją w Konstancinie, o której w książce „Prawdy jak chleba” nie ma już najmniejszej wzmianki. Jednak pozostaje faktem, że tego samego dnia Kieres, po naradzie z kilkoma osobami z kierownictwa IPN, podjął decyzję o udostępnieniu teczki TW „Nowaka” Andrzejowi Kaczyńskiemu z „Rzeczpospolitej”, notabene przed laty również dziennikarzowi „Tygodnika Solidarność”. To był precedens, bowiem Kaczyński nie prowadził żadnych badań naukowych i cel udostępnienia mu dokumentów był oczywisty. Była nim publikacja prasowa, która pod tytułem „Pseudonim >Nowak<” ukazała się na pierwszej stronie „Rzeczpospolitej” już 22 grudnia. W ślad za Kaczyńskim, dostęp do teczki TW „Nowaka” uzyskali inni dziennikarze.
            Niezabitowska oceniła, że Kieres „złamał prawo, a przede wszystkim słowo, zachował się niczym Judasz, podstępny zdrajca”. Jego decyzja, a następnie wypowiedź w telewizji, że powinna się „rozliczyć przed własnym narodem” zachwiała medialną kampanią byłej rzecznik rządu. Dlatego też nie nastąpił jej finał, w postaci komunikatu wybranego przez nią zespołu stwierdzającego, że teczka TW „Nowaka” została sfabrykowana. Niezabitowska starała się to później udowodnić w trakcie wszczętego na jej wniosek procesu autolustracyjnego. Miał on – zgodnie z jej wolą – tajny charakter, dlatego o jego przebiegu można wnioskować wyłącznie na podstawie książki samej Niezabitowskiej, w której zamieszcza obszerne omówienia kolejnych rozpraw. Podstawowe znaczenie dla linii jej obrony miały zeznania dwóch funkcjonariuszy SB. Pierwszy, por. Robert Grzelak, który w świetle dokumentów SB zwerbował Niezabitowską i spotkał się z nią jedenaście razy, miał zeznać, że zarejestrował ją bez jej zgody, a raporty powstały z „kompilacji” informacji pochodzących z „podsłuchu mojego telefonu”. Potwierdził to przełożony Grzelaka płk Florian Uryzaj, który błysnął nawet literackim talentem zeznając, że Niezabitowska „była martwą duszą na szachownicy naszej gry operacyjnej” i przeprosił ją za krzywdy doznane za sprawą fałszywej rejestracji. […]
Źle się stało, że pierwszą teczką OZI udostępnioną dziennikarzom była ta dotycząca TW „Nowaka”. Złożyła się na to z jednej strony nadmierna fascynacja byłej rzecznik rządu myślą Sun Tzu, z drugiej zaś chwiejność Leona Kieresa, który z dnia na dzień zmienił zdanie w sprawie interpretacji ustawy o IPN, w punkcie dotyczącym dostępności akt dla dziennikarzy. W rezultacie nie wykorzystano ponad roku, jaki dzielił omówioną wyżej dyskusję na posiedzeniu Kolegium IPN, od dnia w którym Kieres podjął decyzję o udostępnieniu teczki TW „Nowaka” dziennikarzom. Co gorsza, nawet później postulat by Instytut przygotował media i opinię publiczną do ujawniania tożsamości kolejnych OZI poprzez przygotowanie kilku, czy nawet kilkunastu publikacji dotyczących długoletnich, wyjątkowo szkodliwych agentów, po których pozostała olbrzymia liczba dokumentów (w tym własnoręcznie sporządzanych), nie został zaakceptowany przez prezesa Instytutu. Oczywiście i tak pojawiłyby się głosy o lustracyjnym linczu w oparciu o ubeckie fałszywki, ale byłoby je znacznie trudniej kwestionować niż cieniutką teczkę TW „Nowaka”, którego szkodliwość była znikoma.
Decyzja Kieresa o udostępnieniu tej teczki dziennikarzom była słuszna i stanowiła milowy krok w procesie ujawniania akt bezpieki. Kieres wprawdzie próbował się z niej częściowo wycofać i już 23 grudnia udzielił PAP wypowiedzi, w której w pierwotnej, nieopublikowanej wersji, znalazło się zdanie: „Nie można wykluczyć, że Małgorzata Niezabitowska może zostać uznana przez IPN za pokrzywdzoną, mimo ustalenia IPN dla Krzysztofa Wyszkowskiego, że agent SB pseudonim >Nowak< to właśnie ona”. Jednak tym razem na woltę nie pozwoliło prezesowi jego najbliższe otoczenie (szczególnie istotną rolę odegrał tu Krzysztof Gołaszewski), obawiające się kompromitacji Instytutu. Ostatecznie prezes podczas autoryzacji zmienił tekst na następujący: „Ustalenie IPN dla Krzysztofa Wyszkowskiego, że agent SB o pseudonimie >Nowak< to Małgorzata Niezabitowska przesądza, że nie może ona być już uznana przez IPN za pokrzywdzoną przez służby specjalne PRL”. […]
            Obserwowałem wszystkie publikacje dziennikarzy, którym udostępniono teczkę TW „Nowaka”, ponieważ obawiałem się podania przez nich wspomnianych wyżej informacji określanych często trafnie mianem wrażliwych. Na szczęście z jednym wyjątkiem, nikt tego nie uczynił. Wyłamała się jedynie redakcja „Przekroju”, informując w pierwszym numerze z 2005 r. o niechlubnej przeszłości jej ojca. To samo pismo, którego redaktorem naczelnym był w tym czasie Piotr Najsztub, w kilka miesięcy później bezpardonowo atakowało IPN za ujawnienie informacji na temat przeszłości o. Konrada Hejmo, publikując wyjątkowo obrzydliwy artykuł „Opluć naukowo” podpisany przez Wojciecha Mazowieckiego i Grzegorza Rzeczkowskiego. Różnica polegała na tym, że na temat Hejmy zachowało się siedemset stron dokumentów, natomiast na temat ojca Małgorzaty Niezabitowskiej pada w jej teczce tylko jedno, jedyne zdanie.
            Przypadek Niezabitowskiej był istotny z jeszcze jednego powodu. Określił mianowicie najbardziej rozpowszechniony model zachowania osób publicznych, oskarżanych o współpracę z bezpieką. Polegał on na kategorycznym zaprzeczaniu, powtarzaniu w kółko tez o sfabrykowaniu dokumentów i ostrym ataku na wszystkich (oczywiście z historykami z IPN na czele), którzy rzekomo – jak napisała Niezabitowska w dedykacji do książki „Prawdy jak chleba” – „w papiery bezpieki wierzą jak w Pismo Święte”. Z czasem, w miarę kolejnych wypowiedzi broniącej się osoby, pojawiały się różne – niekiedy sprzeczne wewnętrznie lub co najmniej niespójne – wersje wydarzeń sprzed lat. Często to właśnie one, a nie - w wielu przypadkach mocno przetrzebione - akta bezpieki, najmocniej podważały wiarygodność ludzi próbujących za wszelką cenę przekonać opinię publiczną, że padli ofiarą matactw tajnej policji. […]
Sposób odczytania dokumentów z teczki TW „Nowaka” przez poszczególnych dziennikarzy, wyraźnie uzależniony od stosunku ich redakcji do lustracji, dowodził, że miejsce sporów o sens otwierania archiwów komunistycznej bezpieki zajmą teraz polemiki związane z interpretacją znaczenia poszczególnych dokumentów. Tego się należało spodziewać i nie było w tym nic zaskakującego. Skoro w demokratycznym państwie toczą się spory w każdej istotniej sprawie, to dlaczego problem uwikłania różnych osób publicznych we współpracę z tajną policją w czasach dyktatury miałby być wyjątkiem? Niepokojąca była wszakże – widoczna przez kilka następnych lat i wynikająca z natury mediów – absolutna dominacja tematyki agenturalnej nad problemem odpowiedzialności ludzi, którzy stanowili znacznie ważniejsze niż OZI filary dyktatury. Mam tu na myśli przede wszystkim funkcjonariuszy bezpieki i aparatu partyjnego PZPR, a także dyspozycyjnych sędziów i prokuratorów oraz kłamiących przez lata pracowników tzw. frontu ideologicznego, rozciągającego się od dziennikarzy przez nauczycieli, aż po wspierających władze ludzi kultury.
 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura